Jest coś takiego w naszych Polaków rozmowach, co od lat działa na mnie alergicznie. Chodzi mi o uzasadnianie – eufemistycznie to ujmując – niekomfortowej sytuacji naszego państwa i narodu. „Wszystkiemu winny jest brak elit” – słyszę argument. I zaraz jest wytłumaczenie, że to dlatego, iż „elity wymordowali nam Niemcy i Ruscy” (z naciskiem na Ruskich). Wonieje to szukaniem alibi dla własnego „nic nie robienia”, dla społecznej inercji ale i wygodnictwa w ramach urządzania się w miejscu, gdzie „słońce nie dochodzi”.
Tezy o elitach, których nie ma, wygłaszają z reguły osoby, które same siebie pozycjonują, jako elita. Tymczasem, to wszystko kupy się nie trzyma. Po pierwsze sięganie wstecz w tych katastroficznych uzasadnieniach „do czasu dinozaurów” jest co najmniej nadużyciem. Kondycja narodu, a w konsekwencji państwa, nie może być budowana li tylko na tym, „co by było, gdyby tego nie było”. Po drugie, to co było jak najbardziej może być powodem do dumy, ale i do korekt tego, co czas zweryfikował. Jeżeli po wojnach, ludobójstwie, wypędzeniach, komunistycznych prześladowaniach i jeszcze teraz po euromarksistowskich opresjach kolejne polskie pokolenia nadal nie stać na godną naszych aspiracji elitę, to może powinniśmy „zejść ze sceny”?
Byłem ostatnio z moim Teatrem Nie Teraz w Wielkopolsce, gdzie wokoło pejzaż, w którym definiowało się narodowe myślenie o naszej polityce, przyozdobione tym niejako przewodnim dla patriotycznego działania powiedzeniem Romana Dmowskiego, że „Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie”. W przedstawieniu opartym na bezcennych dla naszej tożsamości tekstach Marii Konopnickiej („Zaśpiewać Konopnicką”) przekazujemy taką oto ponadczasową „instrukcję obsługi” Ojczyzny :
O, jeśli kochasz, jeśli chcesz
Żyć pod tym dachem, chleb jeść zbóż,
Sercem ojczystych progów strzeż,
Serce w ojczystych ścianach złóż!…
Autorka „Roty” już dawno przekonała mnie do szukania elit poza mainstreamem. To nie był przypadek, że polska Niepodległość z końcem XIX wieku kiełkowała bardziej na wsi niż w mieście. W wymiarze praktycznym to nie tylko dwory ale przede wszystkim Domy Ludowe formowały to co dobre i piękne, a czego po latach antypolskiej polityki zaborców brakowało w miastach z ich kawiarniami, galeriami i teatrami. Młodopolska chłopomania z jej artystowskim widzeniem rzeczywistości przez pryzmat sioła i gromady jedynie to potwierdza, choć przez swoje natchnione podejście do wsi niewiele z tego rozumiała, a jeszcze mniej umiała przełożyć na praktykę życia (czytajmy Rydla, czytajmy Wyspiańskiego).
Tak wówczas, jak i teraz, koncesjonowanych przez państwo artystów charakteryzuje pycha i układy z antypolską władzą, a dzisiaj dodatkowo marksistowski światopogląd. Jednocześnie to właśnie artyści mają najbliżej do tego, aby być elitą, gdyż dotykają sacrum. Są przecież naturalnym „cywilnym” ciągiem dalszym misterium wiary, z jej liturgiczną i sakramentalną posługą sprawowaną przez osoby duchowne. W człowieku sztuki spełnia się nasza ludzka wolność wyboru, która zresztą jest swoistym signum „bycia artystą”. Odwołanie się do wiary w Pana Boga jest najbardziej inspirującym i jednocześnie misyjnym wyborem artysty – nie ma bowiem większej wolności w sztuce, niż wolność artysty wierzącego w Pana Boga i większej satysfakcji z tworzenia, niż czynienie świata bliższym Niebu. Artysta niewierzący ma problem, a w zasadzie to otoczenie ma z nim problem. Jego sumienia nic nie leczy, bo on się nie spowiada, bo nie wierzy. A jak nie wierzy, to nie ma w sobie poczucia winy, żadnej winy. Krzywdy, które wyrządza innym; ojkofobia, którą się szczyci; bluźnierstwa, które eksponuje – to nie robi na nim wrażenia. To taki światowiec-socjopata, który na wizytówce ma wielkimi literami wypisane: „Jestem wolnym człowiekiem”, choć jego zniewolenie jest dużo większe niż kogoś, komu „nie starcza do pierwszego”.
W Poznaniu rozmawialiśmy również o elitach. Przekonywałem moich rozmówców, że tak jak odebrano nam prawo do własnej kultury w efekcie marksistowskiego marszu na instytucje, tak możemy to odwrócić. W tym marszu zła chodziło o zmianę świadomości człowieka, o jego kulturę, o to co jest w teatrach, co jest na półkach księgarskich, co grają i śpiewają na koncertach. Trzeba więc zmienić kierunek tego maszerowania. Wszystko jest bowiem efektem światopoglądu, a ten, za którym tęsknimy, to efekt tradycyjnej wiary katolickiej. Ale uwaga – w praktyce nie chodzi jednak o to, aby robić „sztukę katolicką” (bo to tylko hasło), ale aby sztukę robili ludzie wierzący w Boga w Trójcy Jedynego (a to już jest konkret).
Jeżeli ktoś właśnie pomyślał, że niżej podpisany chce oddać władzę klerowi, że chce z Polski uczynić państwo wyznaniowe, a artystów zmusić do tworzenia na klęczkach, to myli się grubo. Artysta wierzący to naturalny nauczyciel etyki i estetyki, które prowadzą do prawdy. Korzystanie z „przebierańców” w trwającej „wojnie kulturowej”, to gorzej niż niegdyś korzystanie z najemników przy obronie państwa. Tacy, gdy ktoś lepiej zapłaci, zawsze mogą przejść na drugą stronę. A to oznacza, że jakiekolwiek miejsce w życiu ogólnospołecznym zajmują tacy ludzie lub w jakiejkolwiek działalności artystycznej biorą udział, to są niczym korek w naczyniu zamykającym potrzebną nam Polskę. To są właśnie te nnajgroźniejsze fałszywe elity.
PANIOM RĘCZKI CAŁUJĘ!
PANOM ŚCISKAM PRAWICĘ!